AMERYKA, AMERYKA

DSC00616

Boston

„Po co im potrzebne moje odciski palców?“ – zastanawiam się, grzecznie dotykając czterema palcami miniaturowego ekranu, „A teraz kciuk” – mówi uśmiechając się do mnie młoda Meksykanka, pracowniczka urzędu emigracji USA, decydująca na lotnisku w Dublinie o tym, czy będę mogła wsiąść do lecącego do Bostonu samolotu. Stojący za mną 84-letni teść jest zwolniony z tej procedury:  „ W tym wieku już nie trzeba zostawiać odcisków palców” – informuje uśmiechnięta, sympatyczna Meksykanka – tak jakby chciała przeprosić mnie za to, że  tylko 80 latkowie i dzieci nie są potencjalnymi terrorystami.

Następny dzień spędzamy na zwiedzaniu Bostonu – jednego z najstarszych miast Stanów. Miasto ma przepiękne, historyczne części – eleganckie, zbudowane z czerwonej cegły domy, pełne przepychu kościoły, pierwszy uniwersytet Ameryki i równocześnie jeden z najbardziej elitarnych uniwersytetów świata – Harvard i duszę metropolii. Niewiele wiem o historii tego miasta, które odegrało tak ważną rolę w walce o niezależność Stanów. Dowiaduję się o Tea Party, masakrze w Bostonie, napływie niechcianych tutaj irlandzkich emigrantów, chodząc po prowadzącej przez historyczną część miasta Scieżce Wolności (Freedom Trail). Zaskakuje mnie ilość młodych ludzi na ulicach i brak potomków niewolników, którzy po ogłoszeniu przez Massachusetts zniesienia niewolnictwa od r. 1793 masowo uciekali do Bostonu.

Wieloryby

Jesteśmy w Maine,  płyniemy statkiem po Atlantyku w poszukiwaniu wielorybów. Pani, sprzedająca nam bilety na statek uprzedza, że morze jest bardzo niespokojne. Nie bardzo mogę w to uwierzyć, patrząc na spokojną zatokę, z której wypływamy. W miarę pokonywanych mil morskich, morze staje się coraz bardziej wzburzone. Zatrzymujemy się po prawie dwugodzinnej podróży – statkiem trzęsie potwornie – rzuca mną po pokładzie i ledwie mogę utrzymać się na nogach. W momencie, kiedy przechodzi mi przez głowę myśl,  że to nabijanie turystów w butelkę, w odległości 5 metrów od statku pojawia się wieloryb, patrzy na nas z zainteresowaniem, dając czas na zrobienie zdjęć i odpływa żegnając się fontanną wody.

Wszyscy pasażerowie gromadzą się na jednej stronie statku – morze jest tak niespokojne, że gdyby teraz ktoś wyleciał za burtę nie byłoby żadnej szansy na wyciągnięcie go z wody.  Moje czarne myśli o tym, co by się stało gdyby statek z wszystkimi pasażerami zgromadzonymi na jednej stronie pokładu przechylił się i zatonął przerywa krzyk „na lewo!” – w odległości 5-10 metrów od burty pokazują się plecy trzech wielorybów, opływają dookoła statek i zanurzają się prawie synchronicznie w wodzie machając płetwami – wrażenie jest niesamowite – nigdy w życiu nie zbliżyłam się na tak blisko do tak wielkich i pełnych majestatu zwierząt.

W drodze powrotnej do portu fale rzucają statkiem niemiłosiernie, udało mi się znaleźć miejsce siedzące na jednym z pokładów i okropnie cierpię na chorobę morską. Przypomina mi się rada znajomego i koncentruję się na uporczywym wpatrywaniu się w linię horyzontu. Gapię się w tą nieruchomą linię, myśląc o tym, że mimo wszystko był to jeden z najpiękniejszych momentów w życiu. Z dezaprobatą patrzę na trzyosobową rodzinę Chińczyków, która pokonana przez chorobę  morską przespała tą chwilę.

W drodze

Wiele godzin spędzamy w aucie, jeżdżąc po pięciu stanach Nowej Anglii – Massachussets, Maine, New Hampshire, Rhode Island i Vermont – ponad 4 tysiące przejechanych kilometrów i dziesiątki godzin, spędzonych na oglądaniu wiosek i miasteczek z okna samochodu.  Nie da się opisać kolorów Indian Summer – eksplozji różnych odcieni żółci, czerwieni i brązu i widoku wielkich liliowych pól, będących plantacjami żurawin.

Przejeżdżamy kilometry nie widząc ani jednego domu przy drodze. Mijamy małe miasteczka z jednym lub dwoma kościołami, wśród których najbogatsze wrażenie sprawiają „Królestwa” świadków Jehowy i cmentarze z miniaturowymi nagrobkami – przy prawie każdym z nich stoi amerykańska flaga. Zaskakujące jest dla mnie to amerykańskie podejście do państwa, pełne dumy, zaangażowania i braku roszczeń.  Na przykład akcja „adopt a highway”, w ramach której poszczególne odcinki autostrady sprzątane są przez kościoły, kluby, firmy, nikt nie czeka na to, że zrobi to państwo. Albo renciści, pracujący społecznie w centrach informacyjnych parków narodowych, z dumą opowiadający o swoim regionie.

Mijamy Berlin, Norway, Poland, Hanover, Paris – domyślam się, że nazwy te nadali pierwsi osadnicy z Europy, chcący uczcić w ten sposób swoje ojczyzny.

Obsługa w centrach informacyjnych jest tak uprzejma, że zapominam o umieszczonym na drzwiach zakazie wnoszenia broni do budynku. Trudno mi jest wyobrazić sobie sympatycznego Boba, którego przodkowie przyjechali zresztą z Polski, czyszczącego przed opuszczeniem domu giwerę.

Mjamy tak samotne zakątki, że dopuszczam jednak do siebie myśl, że mieszkańcy takiej np.  „Least Travelled Road” („najmniej uczęszczanej ulicy” – autentyczna nazwa ulicy z jednym domem w Maine) zaraz po przebudzeniu się sprawdzają, czy broń jest jeszcze na miejscu.

Mój jedyny  kontakt z bronią w Stanach to strzelanina w centrum Bostonu (dotarliśmy tam zaraz po fakcie, kiedy na miejsce przyjechały 3 samochody policji i 2 karetki pogotowia), której świadkami byliśmy w przedzień odlotu. Po powrocie do Berlina wstukałam do Googla hasło „strzelanina Boston listopad 2015” i otrzymałam przerażającą informację o strzelaninach w tym mieście w każdym dniu listopada.

Praca

Smutnym widokiem są starsi ludzie, którzy zmuszeni są ciągle jeszcze pracować – nie społecznie, z nudów, jak to robi Bob, tylko z konieczności. Pani, u której płacę za dżinsy ledwie trafia palcami w klawisze kasy – może mieć 75-80 lat. Starsi smażą frytki i hamburgery, sprzątają hotele, obsługują w restauracjach, sprzedają bilety wstępu do atrakcji turystycznych. Starzy i bardzo młodzi wykonują wszystkie te niewykwalifikowane prace za kilka dolarów. W telewizji słyszę o tym, że bezrobocie w Stanach spadło do 5 %, wszędzie można znaleść napisy „Hiring Now” (czyli „szukamy pracowników”)- jeżeli jeszcze tylko stoisz na nogach i wiesz, jak się nazywasz to możesz pracować.

Halloween

Dzisiaj mamy do pokonania 500 kilometrów – najdłuższy etap podczas naszych podróży po Nowej Anglii, jadąc znad Atlantyku w Maine w góry (White Mountains) w Vermoncie. Na śniadanie zatrzymujemy się w McDonaldsie. McDonalds jest o tej porze dosyć pusty – przy jednym ze stolików siedzi grupa roześmianych rencistów, omawiających ostatnie szczegóły planowanej na wieczór party. Na jednym z krzeseł stoją dwie plastikowe torby z napisem Wallmart (skrzyżowanie Woolwortha z Aldim, największa sieć sklepów w Stanach). Podchodzi do nich bezdomny Murzyn, ubrany w czarną koszulkę ze śmiejącą się pomarańczową dynią. „Happy Halloween!” – mówi patrząc na nasze pełne talerze i zabierając swój cały dobytek udaje się do toalety.

Tablica informuje mnie o tym, że nasze śniadanie ma 1360 kalorii – czyli ponad połowę dziennego zapotrzebowania na energię. Po przeczytaniu tej informacji przechodzi mi apetyt, odchodzę od stołu zostawiając na nim talerz z naleśnikami „Happy Halloween!” – uśmiecham się do Dyni.

Hallowen prześladuje nas na każdym kroku – nie ma domu, przed którym nie stałaby dynia, niektóre ogródki przed domami zmieniają się w scenę, na której stoją zmarłe gwiazdy show-biznesu.

Pracująca od kilku tygodni w Bostonie córka spędza ten dzień w Salem (niewielkim mieście na północ od Bostonu, znanym z polowania na czarownice w latach 1692-1693. Ponad 200 osób oskarżonych zostało o „konszachty z dziabłem”, 20 z nich skazano). Miasto, w którym zresztą przez cały rok zwiedzać można domy czarownic, zmienia się w Halloween w wielką paradę miłośników tego święta. Córka opowiada nam potem o tej wielkiej party, pokazując zdjęcia adwokatów, bankierów, policjantów i nauczycieli poprzebieranych za dynie, Frankensteinów i szkielety.
Mayflower

Statek z pierwszymi osadnikami wyruszył z angielskiego Plymouth we wrześniu 1620 r. Na pokładzie znajdowało się 102 pasażerów, którzy po 66 dniach spędzonych na morzu wylądowali w w Provincetown na Cape Cod.  Podczas tej podróży urodziła się dwójka dzieci. Dzisiaj zrekonstruowany statek stoi w Plymouth (New Hampshire). Nie po raz pierwszy zachwycił mnie amerykański sposób opowiadania historii – poprzebierani w oryginalne stroje z tamtego okresu aktorzy opowiadają o powodach, dla których zdecydowali się opuścić Anglię, o politycznych konstelacjach w Europie i o podróży do Nowego Swiata, nie bombardując słuchaczy datami i nazwiskami, przemycając fakty historyczne w formie anegdot i ludzkich emocji.

Pierwszą zimę koloniści spędzili na statku, który wrócił do Anglii w kwietniu 1621 r. Po zejściu na ląd połowa kolonistów zmarła w ciągu roku z głodu i gdyby nie pomoc Indian nikt z pasażerów i załogi Mayflower nie przeżyłby kolejnego roku. Z pomocą Wampanoagów koloniści nauczyli się uprawiania ziemii, polowania i łowienia ryb.  Pod koniec pierwszego lata spędzonego na lądzie w podziękowaniu Indianom koloniści obchodzili trzydniowy festyn dożynkowy (do dzisiaj obchodzony w USA jako tzw. Thanksgiving).

Nazwiskami pierwszych osadników z „Mayflower” nazwanych zostało wiele miast w Nowej Anglii.

Polityka

Wieczorami oglądam telewizję, wiadomości z Europy prawie nie ma, natomiast amerykańska kampania przedwyborcza zajmuje tyle miejsca w programie telewizyjnym, że mam wrażenie, że wybory są za miesiąc a nie za rok. Przez przeoczenienie kupuję sobie pasek z serii sygnowanej przez Donalda Trumpa – najbardziej kontrowersyjnego kandydata Republikanów na prezydenta USA, który doprowadza mnie do szału swoją arogancją i szowinizmem. Muszę teraz chodzić z paskiem z podpisem tego durnia – a swoją drogą nie wyobrażam sobie, żeby pani Merkel albo którykolwiek z przywódców krajów Unii sygnował np. buty, spodnie albo kolekcje sukienek swoim podpisem.

American Way of Life

Podczas każdego pobytu w Stanach podziwiałam tą amerykańską umiejętność szybkiego nawiązywania kontaktu i grzeczne, pozytywne, czasami naiwne i dziecięce podejście do ludzi.

Ten luz czasami przybiera absurdalne formy – podczas śniadania w hotelach niejeden z gości siedzi w spodniach od piżamy. Sniadania podawane są na talerzach z plastiku i jedzone plastikowymi sztućcami, zakupy pakowane są w sklepach w bezpłatne torby plastikowe – ilość zużywanego  plastiku jest niewyobrażalna. W Massachussets zaczęto segregować butelki plastikowe i puszki – poza tym w Nowej Anglii nie istnieje żadna forma segregacja śmieci.

Chłopak, który stuknął w nasze auto (Josh) jest przesympatyczny: „Zagapiłem się” – mówi rozbrajająco, informując równocześnie o tym, że jego samochodem nie musimy się przejmować, bo należy do mamusi, która jest na Florydzie. W ciągu 10 minut wiem o nim prawie wszystko. Decydujemy się nie wzywać policji, na naszym samochodzie nie ma żadnego śladu tej stłuczki. Na pożegnanie Josh podaje nam swój adres i adres mamusi na Florydzie (na wszelki wypadek) i z pewnym smutkiem mówi o tym, że bardzo chciałby kiedyś zobaczyć Paryż, Londyn i Berlin. Wyślę mu na Święta widokówkę z Berlina.

Joanna Trümner

 

https://ewamaria2013texts.wordpress.com/2015/11/25/thanksgiving/

Komentarze

komentarzy


Artykuł przeczytało 2 047 Czytelników
Pin It