Z cyklu: blaski i cienie emigracji
Być otwartym człowiekiem nie oznacza być do tego stopnia naiwnym, by łykać wszystko, co się do człowieka mówi. Pomiędzy zaufaniem a naiwnością przebiega bardzo cienka granica, a największą głupotą jest i będzie bezgraniczna wiara w słowa drugiego człowieka.
Przedstawiona poniżej historia jest kolejnym ostrzeżeniem dla tych, którzy łatwo ulegają czarowi słów wypowiedzianych w kolorach tęczy. Jak łatwo jest zapomnieć, że istnieje ciemna strona życia, w której dobrze prosperują wszelkiej maści spekulanci, kombinatorzy, kryminaliści.
W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest wpaść w ich pułapkę. Wciąż wydaje się, że jak sam jesteś normalny, to nic złego nie może cię spotkać, a już zwłaszcza ze strony kumpli, czy nawet bliskich znajomych. O święta naiwności!
Jeszcze tak niedawno pisałam o młodej studentce, która miała zagwarantowana pracę w Berlinie. Bez szans na wykazanie się podziękowano jej po 3 godzinach stwierdzeniem „nie nadaje się”, jakby sprzątanie pokoi hotelowych wymagało ukończenia szkoły odkurzania, ścielenia, wymiany ręczników.
Podobnie było z synem znajomej, który od roku przebywał na saksach w USA, miał stałą pracę od pierwszego dnia przylotu. Wyjechał z Polski, by zarobić na modernizacje warsztatu samochodowego. W Polsce banki robiły mu wielką łaskę, latami pielgrzymował za kredytem, przekonywał o potrzebie unowocześnienia zakładu, naznosił piramidę dokumentów zabezpieczających wysokość kredytu. I nic!
Mając w nosie biadolenie rządzących na odpływ kolejnych podatników, wyjechał na saksy i przez rok spokojnie pracował w Baltimore. Łatwo mu nie było, bo wprawdzie zarabiał dobrze, ale nie radził sobie z tęsknotą za rodziną i z samotnością. Myślał o powrocie do Europy, choć pieniędzy nie miał na tyle, by zrealizować zamierzone plany. Okazją do powrotu stały się telefony z Polski od zaprzyjaźnionego kumpla, oferującego natychmiastową, dobrze płatną pracę w Norwegii. Chłopak niewiele się zastanawiał – bez wielkich przemyśleń, kalkulacji, sprawdzenia wiarygodności, poleciał czym prędzej na lotnisko kupić bilet powrotny. Spakował manatki, pożegnał się z pracodawcą, który żałował, że traci dobrego fachowca. Nie pomogły zachęty podwyżki – wyjeżdża i już! Będzie w Europie, blisko do domu, dzieci, mamy…
Radość rodziny i najbliższych była ogromna, trwała jednak bardzo krótko, bo trzeba było jechać dalej, do Norwegii. Tam już czekają, pracodawca wysyła ponaglenia i zapytania, kiedy? Po niecałym tygodniu od przylotu z Baltimore, chłopak ruszył w dalszą drogę z zakupami przekazanymi przez kogoś dla nowego bossa: pełne torby wędlin, kartony z mięsem, ogórkami, kaszą, grochem, herbaty, wory z proszkami do prania. Samochód uginał się pod ciężarem żarcia… sam zaś dla siebie wiózł reklamówkę z wałówką na pierwsze dwa dni i nic poza tym.
Na miejscu w porcie czekał dziwny łysy mężczyzna, z zadowoleniem odebrał towar, po czym zawiózł do wynajętego pokoju-schowka z dostępem do kuchenki elektrycznej, toalety i prysznica. Na drugi dzień pojechał do firmy. Zobaczył warsztat „widmo”. Rupieciarnia przerobiona ze stodoły bez toalety, wody pitnej, jakiejkolwiek wody.
Przetarł oczy, czy dobrze widzi. Szok. Szybko okazało się, że wszystko było nielegalne: rzekomy warsztat bez rejestracji, bez pozwolenia na działalność, praca na czarno, na odludziu, gdzie co jakiś czas pojawiał się policyjny wóz. Zrozumiał, że został wmanewrowany w jakieś wielkie świństwo. Mimo to pracował, by przynajmniej odrobić poniesione straty. Po pięciu dniach poprosił o zapłatę. Otrzymał z wielką łaską, niewiele z zarobionych pieniędzy, ale wystarczyło prawie na styk, by „dać dyla” z tego miejsca.
A nie było łatwo, wykorzystał jednak moment, że boss na krótko opuścił Norwegię promem, to pozwoliło mu zwinąć manatki i ruszyć w drogę powrotną. Oczywiście powiadomił bossa o rezygnacji i powodach, domagał się reszty zapłaty, ale już nic nie dostał. Uciekł. W tym samym czasie obaj znajdowali się na promie, z tą różnicą, że każdy płynął w przeciwnym kierunku.
Na ostatnich kroplach paliwa dotarł do domu. Stracił dużo kasy, niepotrzebnie wydał na przelot z Baltimore, wyjazd do Norwegii tam i z powrotem.
Całe szczęście, że szybko wyzwolił się z pułapki, nie wiadomo przecież, jak potoczyły by się losy, gdyby został, gdyby pojawił się groźny boss, który jak się okazało, prowadził dziwne interesy, był pod obserwacją policji.
No cóż, nasz pechowiec otrzymał przyspieszoną lekcję pokory i miejmy nadzieję, że nim znowu podejmie jakąś decyzję, pójdzie jednak po rozum do głowy. Za łatwo uwierzył, zwłaszcza koledze, który przecież miał dobre intencje. Jak się potem okazało, także kolega nie wiedział, że to było pośrednictwo przez piątą czy szóstą osobę. Tak to jest, że jeden drugiemu coś poleca, choć sam dokładnie nie wie, co… Coś tam się usłyszy, weźmie szybko informację, nic nie sprawdzi, zaufa i ryzykuje się w ciemno.
Najgorsze jest jednak to, że człowiek myślał, że los się do niego uśmiechnął. Tak, tak los uśmiechnął się… ironicznie, przy okazji drwiąc sobie z jego naiwności!
Krystyna Koziewicz
Komentarze
Artykuł przeczytało 1 946 Czytelników