Z cyklu: nasze podróże
Samolot wznosi się coraz wyżej, ziemia powoli przestaje być widoczna, schowana pod dywanem białych jak śnieg chmur. Każdy metr oddala go od spraw, które zostawił za sobą: niepopłaconych rachunków, niewykonanych telefonów, spotkań, na które nie przyszedł – całego tego chaosu poprzedzającego dzisiejszy lot – być może początku najważniejszej podróży w życiu. Z perspektywy 10.000 metrów wszystko pozostawione na dole widziane jest jak z lotu ptaka – małe i odległe. A to, co czeka go w Brazylii chowa się w chmurach. Myśli o wczorajszym pożegnaniu z synem, tej nieprzyjemnej, pełnej wyrzutów rozmowie: „Nie myślałem, że znowu będziesz takim idiotą. Zaczynanie wszystkiego od nowa w twoim wieku jest infantylne, wnuki powinieneś bawić!” – „Ale ty się o nie nie postarałeś!” – odwarknął, zmęczony ciągłym wysłuchaniem, jakim idiotyzmem jest przeprowadzka do Brazylii w wieku 74 lat – bez znajomości portugalskiego, bez ubezpieczenia, tuż nad grobem!
Nad grobem to stoją wszyscy ci starzy ludzie, którzy zostali odstawieni przez rodziny do domu starców. Jak ciotka Berta, którą odwiedzał raz w miesiącu – ciągle jeszcze czuje ten zapach pełnych pieluch i starości, ma przed oczami ludzi grających całymi dniami w warcaby, te ich pozbawione radości oczy i życie przemijające na czekaniu na posiłki. Zrobi wszystko, żeby jego życie tak się nie skończyło. Na szczęście ciągle jeszcze ma marzenia i nie stracił umiejętności rozumienia swoich snów. Sen, w którym siedział w kasynie i płakał ze szczęścia przy stole z ruletką spełnił się przecież – tych 10.000 € pozwoli przetrwać mu przez jakiś czas. O całą resztę zadbał Kurt, mieszkający w Imbassai od 15 lat. Będą razem prowadzili mały hotelik Kurta przy plaży, odwiedzany głównie przez Europejczyków. Kilka tygodni temu śniła mu się plaża z palmami, na której młode, piękne dziewczyny w strojach z karnawału tańczą sambę. Następnego dnia, po długiej rozmowie telefonicznej z Kurtem, poszedł do biura podróży i kupił bilet lotniczy do Salvador de Bahia płacąc gotówką. Młoda dziewczyna sprzedająca mu bilet patrzyła na niego z ironicznym uśmiechem, myśląc zapewne: „ten płacący gotówką dinozaur rusza na poszukiwanie młodej i ładnej partnerki”.
Trochę żal mu było klientek – głównie kobiet w średnim wieku, które zgłosiły się przed kilku laty na jego ogłoszenie w prasie: „Astrolog, doradca życiowy, wróżenie z ręki. Wieloletnie doświadczenie.” Większość z nich dotrzymywała mu wierności latami. Przychodziły do niego z oczekiwaniami, których nie dało się spełnić – nie da się nawet przy najkorzystniejszej konstelacji gwiazd wymusić uczuć na innych – dzieci nie zaczną się interesować rodzicami, kiedy stanęła między nimi budowana latami góra obojętności; dawni kochankowie, którzy od dawna idą przez życie z innymi kobietami nie wrócą nagle do tych starych, zrezygnowanych kobiet, których każda zmarszczka to opowieść o niespełnionych marzeniach i rozczarowaniach, nowi kochankowie nie pojawią się znikąd na horyzoncie – dopóki kobiety te nie odnajdą w sobie piękna i radości zycia. Nikt nie chce się otaczać ludźmi zgorzkniałymi i niepogodzonymi z życiem.
Po wielu spotkaniach zrozumiał, że te kobiety po prostu chcą z siebie wyrzucić wszystkie złe myśli i uczucia, jak bardzo są samotne, hermetycznie zamknięte we własnym nieszczęściu i jak bardzo go potrzebują. Nie miał wobec nich wyrzutów sumienia – psychologowie też są opłacani. A on naprawdę wierzył w swój dar przewidywania przyszłości. Dar, który pozwolił mu przewidzieć niespodziewaną śmierć żony – do dziś pamięta ten sen z czarnymi motylami latającymi po słonecznym niebie.
Myśli o swoim życiu przed śmiercią żony, łapiąc się na tym, że to wspomnienie jest jak nierealny sen, dotyczący innej osoby. Dwadzieścia trzy lata pracy w dużej firmie sprzedającej napoje – dzwiganie skrzynek, dowożenie ich do sklepów – codziennie te same trasy, ci sami ludzie, te same skrzynki, tylko napoje czasami się zmieniały. Z pewną ulgą przeczytał list z wypowiedzeniem, który znalazł w skrzynce pocztowej w dzień pogrzebu żony. Dostał odszkodowanie, dzięki któremu mógł po raz pierwszy odwiedzić Kurta w Imbassai.
Spędził tam pół roku. Przeżył piękną miłość z Martą – zwariowaną czterdziestokilkuletnią nauczycielką z Sao Paulo, która któregoś dnia miała dosyć zblazowanych uczniów i bogatych, aroganckich rodziców w prywatnej szkole, gdzie uczyła angielskiego i przeprowadziła się do dżunglii. Zgodnie z prawem brazylijskim każdy ma prawo do zamieszkania i wykarczowania kawałka ziemi i po sześciu latach ziemia ta staje się jego własnością. Marta spędzała tych sześć lat na uczeniu w środku dżunglii indiańskich dzieci pisania i czytania. W zamian za jej wiedzę Indianie nauczyli ją poznawania niebezpieczeństw i leczenia chorób ziołami.
Byli z Martą przez kilka miesięcy – wspólne noce pod gołym niebem, spędzali na popalaniu trawki i śmiechu – dopóki jej nie poznał nie wiedział, że do dzielenia się radością życia niepotrzebny jest wspólny język. W ciągu dnia pomagał jej przy budowaniu małego domku, w którym można było się ukryć przed deszczem. Ciągle jeszcze pamiętał czas spędzony z Martą, godziny wpatrywania się pełne gwiazd niebo – to były jedne z tych momentów w jego życiu, kiedy człowiek wie, co znaczy szczęście, że niczego nie trzeba już szukać, że wszystko czego chcemy jest właśnie tu i teraz. Zrozumiał, że świat jest tak ciekawy, słoneczny i jasny jak plaża, przy której znajdował się pensjonat Kurta.
Wrócił do Berlina, Marta zakochała się w młodszym od niej o 15 lat Indianinie, który był wielkim miłośnikiem Boba Marleya i nadał sobie przydomek Jamajka. Z nim teraz spędzała noce pełne gwiazd, trawki i marzeń o szczęściu. Gdy zabrakło im pieniędzy na życie Marta sprzedała nerkę i ich wspólne życie w dżungli płynęło dalej… Szkoda, że Marta już na niego nie czeka, ale w kraju tak pięknych kobiet na pewno długo nie pozostanie sam.
Po powrocie wynajął dwupokojowe mieszkanie na Weddingu, które szybko zapełniło się starociami z pchlich targów, kartami tarota i książkami na temat wróżenia z ręki. Już w momencie podpisywania umowy wiedział, że mieszkanie to odegra tylko rolę poczekalni, w której przeczeka do następnego etapu życia. Mieszkanie, w którym spędzał godziny na rozmowach ze swoimi klientkami. Niejedna z nich stukała do drzwi mieszkania podczas jego nieobecności w nadziei, że może jednak stanie w drzwiach z pogodnym uśmiechem i przywita ją tym swoim „To zobaczmy, co na ten temat mówią karty”. Klientki uwielbiały go, niejedna z nich marzyła o spędzeniu z nim reszty życia. Zdarzyło się kilka razy, że spędził z którąś z nich piękną noc, nigdy nie obiecując, że to na zawsze. Zachowywał się w stosunku do nich szarmancko – zawsze zauważył nową fryzurę lub sukienkę, opaleniznę po urlopie – kawaler starej klasy, o którym marzą nie tylko starsze kobiety…
Z każdym pokonywanym przez samolot kilometrem oddalał się coraz bardziej od tych samotnych, nieszczęśliwych kobiet. Wiedział, że już się nie spotkają, życzył im żeby spotkały kogoś kto nauczy je wierzyć w słoneczną stronę życia. On w nią wierzył, wiedział, że czeka go pięć, dziesięć a może dwadzieścia szczęśliwych lat. Może uda mu się wśród gości pensjonatu Kurta zdobyć nowych klientów? Rozejrzał się po samolocie – może ktoś z pasażerów zaczyna tak jak on nowe życie? Zasnął z uśmiechem na ustach.
Joanna Trümner
Komentarze
Artykuł przeczytało 2 000 Czytelników