Okiem emigranta
Moim wyjazdom do Polski towarzyszy zawsze radość, cieszę się jak głupia i to w dobie skypa, telefonów i internetu. Wirtualnie jestem codziennie z rodziną, jednak to żadna przyjemność całować i głaskać pulpit komputera. No więc, cieszę się na bliskie memu sercu spotkania rodzinne, a zwłaszcza spacery z uroczymi wnukami. Wnuki są dla mnie najważniejsze, sycę się ich energią i ładuję akumulatory. Dorosłe dzieci już nie podzielają mojej potrzeby. Nie dziwota, zabiegani, zestresowani codziennymi problemami egzystencjonalnymi, na cieszenie się sobą jest coraz mniej czasu, a pewnie ochoty też. Nie czuję żalu czy pretensji, przyjmuję do wiadomości, że dorosłe dzieci mają swoje życie, matka-„gość” traktowana jest wprawdzie uprzejmie, ale jej obecność uwiera…. To się czuje, te zerwane więzi – to jest cena za emigrację. Wprawdzie wyjechało się dla rodziny, by było im lepiej, ale kto o tym dziś pamięta?
Wybrałam się PolskimBusem. Z jazdy byłam zadowolona, nie było powodu do narzekań. Jedzie się w miarę wygodnie i tanio. Całe szczęście, że jakiś przedsiębiorczy Szkot zabrał się za transport Polaków, który zawozi ludzi do niemal każdego dużego miasta w Polsce. Rodzime koleje nie wytrzymały zagranicznej konkurencji, bo co mają zaoferować: stary tabor, brak maszynistów, lokomotyw? Okrzyczane pendolino zaczyna się wprawdzie rozkręcać, ale w tempie żółwia. No więc PolskimBusem punktualnie dotarłam do Opola.
Mieszkam w centrum, miasto w tym miejscu powinno więc tętnić życiem, a tu niespodzianka. Na opolskim Rynku w porze popołudniowej żywej duszy, więcej gołębi niż ludzi. Nieliczne czynne lokale świecą niemal pustkami, okna pustostanów pozaklejane papierami, gdzie widnieje napis „sprzedam lub wynajmę”. I tak prawie na każdej ulicy, co rusz ogłoszenie ” sprzedam, wynajmę”.
W przeszłości to miejsce przypominało berliński Kudamm, dzisiaj ostali się na rynku drobni przedsiębiorcy w nadziei na lepszy, letni czas. W rynku i wokół zabytkowych uliczek za wynajem płaci się horrendalny czynsz. Nie potrafię zrozumieć pazerności właścicieli, bo jak to możliwe, że za lokale czynszowe, wykupione kiedyś od miasta za jedną lub dwie pensje, dzisiaj kasuje się tyle samo, ale każdego miesiąca?
Znajomi mówią, że wśród ludzi biznesu nie czuje się ducha społecznego, nie tworzą się grupy społeczne, solidarne ze sobą, a każdy dba wyłącznie o swój interes. I tak się to toczy – jeśli w jednym lokalu kawa kosztuje 7 złotych, następny obniża na 6.50, a kolejny na 6 zł. Widziałam kawę za 3 złote. „Sami się unicestwiamy”, powiada młoda biznesmenka, która jest rozczarowana mentalnością ludzi, i zdziwiona sobą samą – zawiodła ją intuicja. Bo nie ona dyktuje ducha czasu, panem sytuacji jest ten, kto jest właścicielem – lokalu, obiektu. Wśród młodych drobnych przedsiębiorców panuje zatem minorowy nastrój, rezygnują, zadłużają się, by się utrzymać na powierzchni, ale w szybkim tempie zbliżają się do ściany. Dalej nie ma wyjścia, trzeba zamknąć biznes, tak samo jak zrobili to wcześniej inni. A wtedy, co im teraz pozostaje? Mają jedno wyjście – emigracja! Muszą wyjechać z kraju. To wiedzą i tak się wypowiadają. Młodzi ludzie, pełni energii, zapału muszą wyjechać, żeby godnie żyć! Nie dają rady, zaangażowali wszystkie finanse i nadzieję, że może jednak się da. W ojczystym kraju tylko giganci się liczą, władze nie wspierają drobnego biznesu, wręcz odwrotnie zarzyna się, jak w przypadku pewnej małej kawiarenki, która za pozwolenie na sprzedaż alkoholu płacić musi 3 tysiące. Co kwartał! Paranoja!
Kampania prezydencka trwa i wszyscy pragną powstrzymać emigrację, ale chyba nie wiedzą – jak? Póki co, władza zdaje się nie widzieć co rusz naklejanych ogłoszeń „Wynajmę, sprzedam”! W opolskiej prasie czytałam reportaż z małej wioski, gdzie na jednej z ulic stoją domy widma i tylko jedna rodzina mieszka w komplecie.
Szczerze mówiąc, po raz pierwszy nasunęła mi się refleksja, że coś się w naszym kraju zepsuło… Nie wiem co, ale z radością wracałam do mojego berlińskiego domu.
Komentarze
Artykuł przeczytało 1 500 Czytelników