Podróż
Czas nigdy nie mija wolniej, niż wtedy, kiedy na coś czekamy – cztery godziny czekania w Zurychu, trzy w Hongkongu i godziny, spędzone w locie, dłużą się niemiłosiernie. Czekając na samolot do Sydney słyszę na lotnisku w Hong Kongu tak absurdalne zapowiedzi, że gdybym nie śmiała się z nich razem z innymi pasażerami, to wzięłabym je za omamy słuchowe: „Podróżni wracający z krajów dotkniętych Ebolą lub pasażerowie, którzy mieli kontakt z wielbłądem i nie czują się dobrze proszeni są o natychmiastowy kontakt z lekarzem”. Na lotnisku są punkty mierzenia temperatury, myślę nawet przez chwilę o skorzystaniu z ich usług dla zabicia czasu, ale przeraża mnie powaga, z jaką urzędnicy z maskami na twarzy, noszący gumowe rękawiczki wykonują swoją pracę – „A co będzie, jeżeli ze względu na podniesioną temperaturę zostanę w Hongkongu?” – odpuszczam.
Rekompensatą za tą podróż – odyseję jest ciepła, letnia noc, którą wita nas Sydney.
Sylwester i Nowy Rok
Dzień spędzamy na zwiedzaniu Sydney, nie bardzo do mnie dociera, że jest to ostatni dzień starego roku, przy 30-stopniowym upale śmiesznie wyglądają sztuczne choinki, przypominające o niedawnych świętach Bożego Narodzenia. Od godzin popołudniowych tłumy mieszkańców i turystów zbierają się w otaczających zatokę parkach. Oglądamy to eleganckie, bardzo brytyjskie i zielone miasto z pokładu statku. W słynnej na cały świat Operze zaczynają się schodzić na Bal Sylwestrowy elegancko poubierani ludzie – zapewne elita Sydney, a po drugiej stronie zatoki zbiera się młodzież – w shortach i T-shirtach, przy dobrej muzyce i kąpieli w morzu spędzają ostatnie godziny Starego Roku.
Najchętniej dołączyłabym do nich, ale nie wiedząc, jak tam się dostać środkami publicznego transportu, decydujemy się na czekanie na północ niedalego Opery. Około 21.00 docieramy do miejsca, z którego o północy mamy świetny widok na ten niesamowity spektakl, fajerwerki są wspaniałe – pirotechnicy umieścili je w siedmiu punktach zatoki . Dookoła słyszę języki z różnych zakątków świata. Wzrusza mnie widok starszych ludzi, przywiezionych na wózkach inwalidzkich przez opiekunów i spędzających być może ostatniego Sylwestra swojego życia wśród tysięcy młodych ludzi.
Brakuje mi jedynie muzyki. O tą zadbała, niestety, grupa stojących obok nas kompletnie pijanych Francuzów, wyjących „No, je ne regrette rien” (Nie, niczego nie żałuję) Edith Piaf.
Nowy Rok zaczyna się spotkaniem z przyjacielem z Polski, który od ponad trzydziestu lat mieszka w Sydney, i jego żoną. Spędzamy razem cały dzień razem na chodzeniu po mieście i gadaniu i mimo dzielących nas lat i języka (ze względu na naszych partnerów posługujemy się angielskim) mam wrażenie, że widzieliśmy się po raz ostatni wczoraj.
Kangoroo Island
Czyli „Wyspa Kangurów”, na której jedyne napotkane przeze mnie kangury mieszkały w małym prywatnym zoo i były tak przekarmione przez turystów, że nawet nie chciały spojrzeć w kierunku zakupionego przez nas pokarmu. Nie, nie jestem rozczarowana tą największą turystyczną atrakcją Południowej Australii. Warto było kupić najdroższy chyba na świecie bilet na prom, chociażby po to, aby płynąć nim przez ponad godzinę na Wyspę Kangurów w towarzystwie delfinów i oglądać piękne, dzikie plaże, na których wylegiwały się foki.
Great Ocean Road
Wyobrażałam sobie ten ocean zupełnie inaczej. Spokojną, błękitną wodę i piaszczyste zatoki, których woda jest prawie tak samo ciepła jak powietrze. A tu – piękne kamienne formacje, dzikie i niedostępne zatoki i pieniące się fale. Mamy szczęście, bo jeszcze tydzień przed naszym przyjazdem droga była częściowo zamknięta ze względu na buszujące tam pożary lasów. Zapach spalenizny wisi jescze w powietrzu, a już gdzieniegdzie na czarnych kikutach drzew zaczynają pojawiać się zielone liście.
Grampions
Po wielogodzinnej podróży przez kompletnie płaski teren, przypominający raczej sawannę niż pustynię, dosyć monotonny i prawie niezamieszkały, zaczynają się nagle pojawiać pagórki, a potem góry. Po przebyciu jeszcze kilku kilometrów znajdujemy się w pięknej, zielonej dolinie. Jesteśmy w parku narodowym Grampions w Victorii. Mieszkamy w bardzo ładnym hotelu, składającym się z postawionych na podestach bungalowów. A pod tymi podestami drzemią chroniące się przed upałem kangury. Następnego ranka wychodzę z filiżanką kawy na zewnątrz, patrzę na otaczające mnie góry oraz unoszącą się mgłę i z zaskoczeniem widzę, że nasz „domowy kangur” podniósł głowę, patrzymy na siebie z ciekawością, myślę o tym, że tak może wyglądać raj.
Rzeczywistość sprowadza mnie na na ziemię podczas wizyty w centrum informacyjnym Aboriginów. Piękne, multimedialne centrum opowiada historię mieszkających na tym terenie Aboriginów, szczególnie wiele miejsca poświęcone jest historii tzw. lost generation, czyli tysiącom dzieci Aboriginów, które w latach 60-tych i 70-tych odebrane zostały rodzicom i prekazane na wychowanie do białych rodzin, aby nauczyć się życia „w cywilizowanym świecie”. Na jednej z tablic informacyjnych zapisana jest historia 8-letniego chłopca, po którego w dniu jego urodzin przyjechał samochód policyjny i pani z opieki społecznej. Chłopiec cieszył się przywiezionymi przez nich balonami i słodyczami, myśląc że przyjechali, aby obchodzić z nim ten szczególny dzień. Następnych 10 lat swojego życia spędził w angielskiej rodzinie w Adelajdzie.
Spotkania
Głównym powodem mojej podróży do Australii była chęć poznania rodziny chłopaka mojej córki (Lachlana). Jego dziadkowie przyjechali do Australii w latach 70-tych z Anglii w ramach akcji dla rodzin, za 10 funtów można było się wtedy przenieść się z cała rodziną do Australii, której brakowało mieszkańców. Pierwszy rok w Adelajdzie spędzili w domu dla przybyszy z Anglii- ta sześcioosobowa rodzina dosyć szybko znalazła swoje miejsce w nowym państwie oraz pracę, dzieci poszły do szkoły i pokończyły studia. Z ciekawością słucham ich opowiadań o początkach pobytu w Australii, wymieniamy doświadczenia o życiu za granicami swojej ojczyzny. Uczę ich właściwej wymowy Mount Kosciuszko (najwyższa góra w Australii) i opowiadam o Polsce, odnosząc nie po raz pierwszy podczas tej podróży wrażenie, że jest dla nich tak samo obca i odległa jak Mars. Z drugiej strony czy dla wielu moich rodaków liczy się na świecie cokolwiek innego, niż odwieczne polskie wewnętrzne podziały na „ich” i „nas”?
Zegnamy się zorganizowaną przez Lachlana na dzień przed naszym odlotem do Hong Kongu party dla 24 osób. Jest tak sympatycznie, że robi mi smutno na myśl o tym, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, oddzieleni od siebie tyloma oceanami i kilometrami. Smutek zmienia się w zażenowanie, kiedy na lotnisku w Adelajdzie stwierdzamy, że pomieszały nam się daty i dalsza podróż czeka nas dopiero jutro.
Nie widzę prawie w ogóle palaczy na ulicach i szybko przestaję się temu dziwić – moje ulubione „Marlboro” kosztują 30 dolarów australijskich (mniej więcej 25 €). Wino, które Australia produkuje w wielkich ilościach i które kupić można w Niemczech za 4 € kosztuje tam minimum 10 €. Owoce i warzywa są również zdecydowanie droższe niż w Niemczech. Australia ma minimalną pensję w wysokości 20 dolarów (około 17 €) za godzinę, a rząd wprowadza na pewne produkty ceny minimalne, bo „każdemu musi się jego praca opłacać”.
Podczas lotu do Hong Kongu siedzę obok energicznej, starszej Angielki i szybko nawiązujemy rozmowę. Opowiada mi o tym, że wraca z corocznej wizyty u rodziny w Nowej Zelandii, którą w tym roku musiała skrócić o tydzień, bo czekają na nią pacjenci w Callais. W trakcie dalszej rozmowy dowiaduję się, że jest lekarką i od miesięcy pracuje społecznie w obozie dla uchodźców w Callais, bo Francuzi nie przejmują się warunkami, w jakich mieszkają uchodźcy, a Anglicy są szczęśliwi, że mają ten problem poza granicami swego państwa. „Nie chcę się dłużej wstydzić za moje państwo”– mówi na zakończenie rozmowy.
Hong Kong
Miasto byłoby piękne – położone wśród wbijających się w zatokę gór, gdyby nie było tak przeludnione i zabudowane tysiącami wieżowców. Miasto wielkości dwóch Berlinów ma 7,5 miliona mieszkańców i pęka w szwach. Od oprowadzającej nas po mieście przewodniczki dowiadujemy się, że własnościowe mieszkanie o wielkości 30 metrów kwadratowych kosztuje tam milion dolarów. Ona mieszka z mamą i tatą na 40 metrach kwadratowych w wynajętym od miasta za 600 dolarów mieszkaniu. Przestaję się dziwić ilości ludzi chodzących po ulicach, uciekających zapewne od ciasnoty swoich mieszkań, oraz panicznemu strachowi przed epidemią, która przy tej ilości mieszkańców mogłaby mieć niewyobrażalne konsekwencje. Niewiele zostało z brytyjskiego Hong Kongu, jest to bardzo chińskie miasto z bardzo egzotycznymi dzielnicami. Mimo tej egzotyki po czterech dniach pobytu z radością wsiadam do samolotu do naszej Europy, ciesząc się, że niedługo nie będę musiała chodzić po ulicy osaczona tłumem mniejszych ode mnie o głowę Chińczyków.
Joanna Trümner
Komentarze
Artykuł przeczytało 1 744 Czytelników