W Niemczech także na co dzień uprawia się politykę, ale nie jest tak zdominowana medialnie, jak to bywa w Polsce. Owszem, polityka ma swoje miejsce w newsach czy w wiadomościach oraz różnego rodzaju forach dyskusyjnych, ale na pewno nie zdarza się, by dziennikarze biegali za politykami i w kółko Macieju gadali w telewizji na jeden i ten sam temat, po sto pięćdziesiąt razy. Nic konkretnego z tych wypowiedzi nie wynika, nie są ani pociechą, ani rewelacją, na pewno nie jest to też troska o zwykłych obywateli.
W polskiej scenie medialnej brak jest przemyślenia obywatelskiego, a to dlatego, że brak go w polityce, gdzie chodzi jedynie o „dowalenie” przeciwnikowi. Bardzo trudno jest przyzwyczaić się do tej uprawianej w Polsce polityki czarno-białych wizerunków, opartej na gołosłownych deklaracjach, paplaniu o ideałach patriotycznych i populistycznych założeniach programowych, bo za tym kryje się niewiele konkretów. Przede wszystkim brak odpowiedzialności za wypowiedziane słowa.
Niby wszyscy chcą tylko dobra obywateli, ale tak naprawdę niczego takiego nie odczuwam. Mieszkam w Niemczech od 23 lat – to tak gwoli wyjaśnienia – poszłam za głosem serca i ciągle mam polski paszport.
Od kiedy mam polskie programy telewizyjne jestem mniej lub bardziej na bieżąco z tym, co się dzieje w kraju. Jednocześnie od lat obserwuję niemieckich polityków, przez jakiś czas, poprzez pracę w Senacie Berlina, miałam kontakt z urzędnikami państwowymi. Z niektórymi byłam nawet zaprzyjaźniona. Dodam, że były to elity intelektualne najwyższego sortu, nieraz przychodziła mi myśl, że ktoś ich wcześniej wyselekcjonował. W każdym bądź razie nie ma tu mowy o wślizgnięciu się poprzez przyjacielskie układy. Byli oczywiście i tacy, którzy nie robili dobrego wrażenia, ale na ogół byli to ludzie kulturalni i bardzo poważni, czasami aż mnie krępowali swoją powagą. Niektórzy z nich, tzw. „ranne ptaszki”, zaczynali pracę już o godzinie 6.00 rano, inni schodzili się do godziny 9.00, bo tak nakazuje regulamin. Obowiązek ośmiogodzinny dotyczył każdego pracownika, toteż przestałam się dziwić, gdy niektórzy kończyli pracę o godzinie 19 czy 20. Zresztą byli to ludzie, którzy pracując nie patrzyli na zegarek, wychodzili do domu, gdy wykonali zaplanowaną robotę.
Znajomy urzędnik często dzielił się ze mną przemyśleniami na temat konkretnych przedsięwzięć, opowiadał o dalekosiężnych planach podległego mu wydziału. Oglądałam plansze zagospodarowania Berlina. Teraz wiem, że w Polsce o konkretnych zadaniach paple się bez sensu przed kamerami, podczas gdy w Niemczech jest to po prostu praca i tę wykonuje się najpierw w biurze, a potem w pomieszczeniach konferencyjnych. To najpierw na naradach ze specjalistami, a potem podczas posiedzeń decydentów, wybiera się optymalne rozwiązania, bacząc, by służyły one przede wszystkim obywatelom.
Przypominam sobie debatę na temat wolnego terenu pod zabudowę w jednej z dzielnic miasta. Najpierw analizowało się strukturę społeczną tego miejsca, sprawdzało – wiem to z relacji mojego przyjaciela urzędnika Senatu – ilu tam mieszka mieszkańców, jakiej są populacji, czy jest tam wystarczająca ilość placów zabaw, boisk sportowych, klubów młodzieżowych, domów seniora, przedszkoli, szkół, sklepów itp. W końcu decyzją Senatu postanowiono oddać zielone tereny na Public Park, mimo iż były oferty intratne by zbudować bank czy biurowce. Byłam zdumiona tym racjonalnym podejściem obywatelskim. Wielokrotnie słyszałam od znajomego, że dobro obywatela, jego potrzeby mają priorytet w państwie socjalnym. Dlatego przestałam się specjalnie martwić, co będzie, jeśli stracę pracę. Już wiedziałam, że nie zostanę wyrzucona z mieszkania, że będę miała środki do życia, otrzymam Berlinpass upoważniający na zniżkę do biletu miesięcznego, a także do kina, koncert czy muzeum. Tak jest w każdej dziedzinie życia społecznego. Rodziny z dziećmi, czy to malutkimi czy młodzieżą, mogą na okres wakacji czy ferii wykupić za symboliczną kwotę tzw. „Ferienpass” lub ”Familienpass”, legitymację, która uprawnia do zniżek lub nieodpłatnego wejścia na basen, lodowisko, do ogrodu zoologicznego, do kina, teatru. A co dopiero szeroko pojęta opieka socjalna.
Metro w święta jeździ wystarczająco często, tak samo autobusy, jest masa dróg dla rowerów, wygodnych miejsc do rekreacji. Wokół mego bloku jest kilka placów zabaw, boisk sportowych, kortów, klubów, bibliotek, w pobliżu jest stacja metra, przystanek autobusowy, ścieżki rowerowe. Te wszystkie sprawy załatwia się za biurkiem urzędnika państwowego, który nie ma czasu na latanie do telewizji czy spotykanie się z dziennikarzami, tylko wykonuje obowiązki, jakich się podjął. W tym obowiązek podstawowy: służyć obywatelom.
Ostatnio np. przeczytałam w prasie, że w Berlinie do roku 2016 przybędzie 16 tysięcy miejsc w przedszkolach, bo takie są prognozy przyrostu demograficznego. Zatem matki nie muszą się martwić o miejsce w przedszkolu czy żłobku.
Ciekawa jestem, jakie konkretne osiągnięcia mają posłowie, radni w Polsce, np. w swoim miejscu zamieszkania? Pamiętam, jak w przeszłości naśmiewano się z posła śp. Gosiewskiego, który załatwił przystanek kolejowy dla małej miejscowości. Swojej, OK, ale w końcu ten przystanek nie jemu był potrzebny, tylko mieszkańcom Włoszczowej. Dla mnie było to działanie godne pochwały – zostawił po sobie coś, co dobrze służy obywatelom. Na Forum Ekonomicznym w Krynicy poznałam burmistrza z małej miejscowości w Dolnośląskim, który w biznesie zarobił sporo pieniędzy, że teraz zamierza pracą w administracji służyć dla dobra społeczeństwa.
Osobiście zamiast wysłuchiwać wywodów i kolejnych pyskówek politycznych, wolałabym popatrzeć w telewizji lub poczytać, jak mieszkańcy cieszą się z każdego nowego działania, któremu przyświeca idea służenia ogółowi. Taki był w końcu kiedyś polski etos: pro publico bono. Co się z nim stało i kiedy przepadł?
Krystyna Koziewicz
Komentarze
Artykuł przeczytało 3 235 Czytelników