…Są tacy, którzy uciekają od cierpienia miłości. Kochali, zawiedli się i nie chcą już nikogo kochać, nikomu służyć, nikomu pomagać. Taka samotność jest straszna, bo człowiek uciekając od miłości, ucieka od samego życia. Zamyka się w sobie… (Jan Twardowski )
Miłość jest prawdopodobnie najgłębszym sensem ludzkiego życia. Ile to czasu musiało wpłynąć, by dopiero teraz uświadomione zostało nam, że miłość, która przez wieki była natchnieniem artystów i poetów, przedmiotem westchnień i wspomnień, to tylko działanie odpowiednich hormonów. Człowiek zakochany czuje, że go energia porywa, że gotów jest wzbić się w górę, a dzieje się dlatego, że go zalewa niczym powódź – substancja chemiczna, zwana fenyloetyloaminą. Dzieje się tak dlatego – zdaniem naukowców, że pod wpływem spojrzenia na wybrankę/ka, gestu, a nawet wyobrażenia sobie, że oto stoi przed nami przedmiot westchnień. Kiedyś znajoma Niemka powiedziała mi, że nawet jeśli spotka „wymarzonego Apollo” nie zakochuje się, bo nie chce cierpieć. W tym względzie różnimy się diametralnie ponieważ chciałabym być zakochana choćby dla tzw. higieny organizmu. Objawom zakochania towarzyszy uczucie stanu zadowolenia powodując, że substancja chemiczna ma wpływ na przyspieszone bicie serca, brak tchu, ściskanie w dołku tzw. z niemiecka Schmeterlinge im Bauch. Miłość przypomina stress, ponieważ wywołuje podobne reakcje chemiczne.
Nie jest to jednak stres niszczący, ale pozytywny bodziec, dzięki któremu oczy błyszczą, cera się wygładza, a umysł wyostrza. W takich momentach przybywa nam sił witalnych i jesteśmy skłonni góry przenosić. Wszystko nam się udaje, wszystkiego się chce. Na świat patrzymy przez różowe okulary, nie tylko na obiekt westchnień.
Takie stany opisują poeci. Naukowcy stwierdzili jednak, że euforia, która ogarnia zakochanych jest skutkiem przepływających przez ich organizmy takich substancji, jak dopamina czy norephetamina. Są to podobno „cioteczne siostrzyczki” amfetaminy. To one sprawiają, że czujemy się jak na rauszu. To właśnie te substancje są odpowiedzialne za to, że człowiek zakochany żyje w pewnym oszołomieniu, nie czuje głodu ani zmęczenia, jest bardzo aktywny fizycznie i psychicznie, gotowy do poświęceń, do walki o ukochaną, do realizacji marzeń o wspólnym szczęściu i do popełnienia każdego szaleństwa.
Niestety, miłosne uniesienia przemijają, ponieważ na wydzielającą się fenyloetyloaminę można się uodpornić, a po upływie 2-3 lat organizm nie jest w stanie wyprodukować jej więcej i więcej, by zapewnić człowiekowi stan ciągłego zakochania. Oznacza to koniec namiętności, koniec szaleństwa i koniec wielkiej miłości.
W Ameryce przeprowadzono badania, z których wynika, że po tych 2 – 3 latach rozpada się wiele związków. Te, które przetrwały, mają duże szansę na trwałe małżeństwo do końca życia, a w niektórych związkach miłość nigdy nie gaśnie. Dlaczego? Podobno nasz organizm wytwarza morfinopodobną substancję, pod wpływem stałej obecności partnera. Jest to endorfina. Jaki ten nasz organizm jest mądry. Po tej fenyloszaleńczej substancji, która nas oszałamia, zsyła dobrotliwą endorfinę, dzięki której wystarcza obecność partnera, byśmy się czuli szczęśliwi, bezpieczni i byli dla siebie życzliwi.
Ale, żeby nie liczyć na zupełną sielankę, trzeba wiedzieć, że każdy organizm ma swój własny próg wydzielania endorfiny. Jeśli u obojga małżonków jest on podobny, to ich szczęście. Oboje jednakowo są sobą zainteresowani, mimo upływu lat i obojgu jest w tym związku bardzo dobrze. Jeśli te progi są inne, to jeden z małżonków może być zadowolony, a drugiemu jest w małżeństwie coraz gorzej. Znany polski psycholog twierdzi, że najwięcej satysfakcji z bycia razem mają te pary, które pielęgnują intymność, unikają bliskich przyjaźni z osobami przeciwnej płci, która niepostrzeżenie zmienić się może w erotyczną fascynacje. W tym miejscu mam wiele wyrozumiałości dla bliskiej znajomej, która będąc w związku zaprzestaje kontaktowania się z koleżankami. Należy również unikać pokus flirtowania z byłym porzuconym partnerem odgrzewając dawną namiętność, która może zniszczyć obecny związek.
Jeśli ci naukowcy tacy mądrzy, to może by im się udało wyprodukować coś w rodzaju lubczyka w tabletce. Już nie mówiąc, żeby byłaby to tabletka, pod wpływem której człowiek poczuje się znowu zakochany jak nastolatek. Ach, niech już będzie ta endorfina, co przynosi spokój i zapobiega rozwodom. Każdy dziś zakochany będzie czytał o tym rozkładaniu miłości na czynniki pierwsze z mieszanymi uczuciami. Wolelibyśmy aby nasze sercowe przeżycia, pozostały tajemnicą, żeby w odniesieniu do naszych przeżyć – dla każdego przecież jedynych i niepowtarzalnych – nie działały wspólne dla wszystkich mechanizmy. Tak się zamyśliłam nad tym wszystkim.
Naukowcy odkryli te prawdy dopiero niedawno, a nasze prababki znały je „od zawsze”. Przypominam sobie, że w młodości moja ciotka Matylda zwykła mawiać : „Jak się nie ożeni po roku chodzenia, to nic z tego nie będzie”. No i nie było!
Zdradzanym żonom radziła: poczekaj – przejdzie mu! I przechodziło. Pewnie mają dużo racji, ale utrzymywanie związku dla dobra sprawy czyni nasze życie ciężkie do zniesienia. Podam przykład!
Latem ubiegłego roku miałam klasowe spotkanie z koleżankami z czasów szkolnych. Co ciekawego odkryłam ( i nie tylko ja) patrząc na zrobione po 35 latach zbiorowe zdjęcie. Otóż, mężatki będące w związkach wyglądały o 10 lat starzej od singelek po „przejściach”. Zamężne koleżanki miały na twarzy wyryte zmęczenie, natomiast samotne – odwrotnie!
Myślę jednak, że największego sekretu naszych serc żaden naukowiec nie odkryje.
Komentarze
Artykuł przeczytało 1 368 Czytelników