Śladami wspomnień…

 

„Dom to nie tapety, nie meble, nie kąt z żyrandolem, obrazem…

 Dom-to tam, gdzie, choćby pod gołym niebem, ludzie są razem…” (W. Woroszylski)

 

Coroczne spotkania z krewnymi ojca i mamy są dla mnie bezcennym źródłem wiedzy o czasie, który bezpowrotnie minął. Siostra mamy lubi opowiadać o swoich przeżyciach z lat wojennych i powojennych, także o skomplikowanych losach mojego taty i mamy. W ten oto sposób dowiedziałam się, że w czasie okupacji moi rodzice ukrywali w piwnicy Żydówkę. Narażali tym samym swoje  życie, a jednak okazali się być ponad tym! Po wojnie jak przez mgłę pamiętam przychodzące do nas paczki z Izraela. Dopiero teraz kojarzę, że mógł to być gest podzięki tej OCALONEJ. To jedna z wielu tajemnic, które skrzętnie przed nami rodzice skrywali. Inne odkrywam przypadkiem i chowam na dnie serca, by nikt mi ich nie odebrał. Nie wiedziałam na przykład, że mój ojciec urodził się w Ameryce. Przyjechał do Polski z rodzicami  w odwiedziny  i wybuch II wojny światowej uniemożliwił powrót za ocean. Szczegółów tej sprawy nie znam, ale oczami  wyobraźni widzę to, co mogło się wtedy dziać… Wszystko to wchłaniam jak gąbka wodę i obiecuję  sobie, że następnym razem zrobię wszystko, by dowiedzieć się tego, czego jeszcze nie wiem.                                                                   Z ciotkami i kuzynkami czas upływa w przyjaznej atmosferze; śmiejemy się, opowiadamy sobie o sukcesach, radościach, żalach i planach na przyszłość. Jak zwykle, gdy tu przyjeżdżam, zakotwiczam się u brata. Ma fantastyczną żonę, znaną z gościnności i poczucia humoru. W ich domu  czuję się znakomicie. Wybudowali go w Krynicy Dolnej nad strumykiem, gdzie łazikuję sobie po krystalicznie czystej wodzie oddając się  marzeniom. Teraz wody tyle co na lekarstwo i tylko przerażenie mnie ogarnia patrząc jak rzeki znikają nam z oczu.

U brata uwielbiam wylegiwanie się na trawie i pogaduszki przy piwku. Wspólnie z bratem łączy nas sentyment do domu, który nas wykołysał i wykarmił. Nie ma końca wspomnieniom, które nas z nim łączą. Często też, kiedy domownicy wybierają się do pracy, ruszam w drogę z aparatem w ręku odwiedzić ciocię w Grybowie, wujka w Kąclowej , kuzynkę na Równiach i dom w Białej Wyżnej.

Most kolejowy w Grybowie

***

Odwiedziny u ciotki, która od urodzenia mieszka w naszej CHAŁUPIE, są mi najbliższe, bo przecież to miejsce mojego dzieciństwa..  Nie można tam dojechać ani samochodem, ani rowerem, więc nie pozostaje nic innego, jak dreptanie na piechotę, co zresztą uwielbiam! Dawniej ciężko było stąpać po wyboistej, pełnej kamieni dróżce, dzisiaj to przyjemność, chociaż, przyznam, niekiedy dostaję zadyszki. Młoda już nie jestem (duchowo, a jakże!) a  tu  trzeba się wspiąć, tu coś przeskoczyć, równocześnie  łapać oddech i  równowagę…Oj, nie jest łatwo! By dostać się  na drewniany mostek, pod którym płynie rzeczka -Białka, trzeba przecisnąć się przez krzaki, co już mniej  mi się podoba. Jej kamieniste koryto w niczym nie przypomina rzeki. Zarośnięte jest dziką roślinnością, a wody tyle w nim jak na lekarstwo. Ale dawniej bywało groźnie, bo ta, zdawałoby się, niepozorna „żmijka” siała postrach wśród okolicznych mieszkańców. Wystarczyły tylko trochę obfitsze opady, a wylewała i podtapiała wszystko, co napotykała na swej drodze. Gospodarze w takich chwilach zapalali w oknach gromnice, by w ten magiczny sposób oddalić od siebie niebezpieczeństwo powodzi. Jako dziecko chlapałam się w niej nieustannie i wygrzebywałam  kolorowe kamyczki do gry w kostki. Było tak fajnie…tak spokojnie i bezpiecznie…

 

Rzeka Biała – rok 2018

Po drodze mijam już nie jakieś tam chatki – bidule, ale wymyślne architektonicznie murowane domy z tarasami, balkonami, wysokimi płotami, ogrodami pełnymi  drzew owocowych, warzyw i kwiatów. Z podwórek dochodzą znane mi gdakania kur, pianie kogutów i szczekanie psów. Odbieram ową bliskość zwierzęcego towarzystwa jak swoiste powitanie. Jeszcze chwila, a stanę oko w oko ze swoją przeszłością. Jeszcze tylko parę kroków i… jestem!

Ot, stoi sobie samotnie ten mój poczciwy „staruszek-dom”, który z racji sędziwego wieku jest nieco lekko pochylony, jakby chciał się położyć na zielonej trawie i wreszcie odpocząć… Wisząca na sznurach pościel i dymiący komin upewnia mnie, że zastałam ciotkę w domu. Zanim  zapukam do drzwi, muszę przejść koło drewnianego płotu oplecionego kłączami fasoli  i grządek, gdzie aż nos wykręca od unoszących się w powietrzu koperkowo-cebulowo-pietruszkowych aromatów. Wokół chałupy, jak za dawnych czasów, zalegają sterty porąbanego drewna do palenia w piecu. Na pierwszy rzut oka widać, że czas w tym miejscu dawno się zatrzymał….

Widok na pola z tyłu domu – mój plac zabaw

Tu mieszkałam…

W dwuizbowym domu mieszka ciotka Helena, która  wyposażenie domu, po wyprowadzeniu się rodziców, zostawiła w świętym spokoju. „Żadnych przemeblowań!”- oświadczyła. Być może dlatego, by graty przy przesuwaniu rozleciałyby się  w drobny mak. Owszem, jest czysto, dużo kwiatów na oknie, ale jakoś bardzo ubogo i smutno. Aż serce ściska z żalu….

Ciotka okazuje zaskoczenie i zakłopotanie zarazem. Czuje się niezręcznie, „nie ma nic do poczęstowania”… Uspokajam ją, mówiąc, że nie oczekuję wielkiej gościny, chcę  tylko popatrzeć na okolicę, dotknąć mebli w izbie i usiąść przy stole w kuchni. Jak zwykle, rozmowę kieruję w stronę przeszłości, bo to mnie interesuje, a wiem też, że i ciocia uwielbia te pogaduszki. Mam czasem nawet wrażenie, że kiedy zaczyna wspominać-w sekundzie młodnieje….

Przyznaje, że ona i całe jej siedlisko oderwane jest całkowicie od cywilizowanego świata, ale jest z tym już pogodzona. „Czy tak do końca?” -myślę- Przecież dostrzegam w jej oczach skrywany żal…Robi mi się na duszy smutno i nie wiem, co zrobić, by nie musiała udawać.

Wiem dobrze, że ciotka nigdy nie pracowała. Utrzymywała się jedynie z roli, stąd brak renty. Dni spędza na pracy w ogródku, bo to jej jedyny żywiciel! W przeszłości było łatwiej;   chowała krowę, świnię i kury, ale pieniędzy i tak wystarczało tylko na podstawowe potrzeby.  O remoncie domu, czy wyposażeniu go w przedmioty ułatwiające prace domowe mogła tylko pomarzyć. Ale godne podziwu jest to, że mimo tej wielkiej biedy, której doświadczyła, to właśnie dzięki Niej cała ojcowizna przetrwała.

Ciotka nie wyrzuciła mebli, a w sieni wciąż stoją te same miski do mycia i te same wiadra na wodę. Swego blasku nie straciły też wiszące w kuchni  makatki z wyszytymi słowami: „Gość w dom, Bóg w dom”. Nad piecem węglowym rozpoznaję mamusine chochle do zupy, warząchwie, wieszak na pokrywki, garnki, a nawet metalowe kubki.

Są chwile, że nie mogę uwierzyć w to, że te przedmioty wciąż istnieją. To, że są i ja je pamiętam, jest świadectwem mego istnienia w tym miejscu. To takie nieprawdopodobne! Właściwie, to powinnam ciotkę pod niebiosa wychwalać i nagrodzić za to, że choć nieświadomie, ale jednak… uchroniła pamiątki rodzinne, które  inni mogą dzisiaj  oglądać jedynie w skansenach. Ja nie muszę!

 

Chciałoby się tu istnieć bez reszty…

 

Aż trudno pojąć, ile ten dom mieści w sobie przeżyć i wspomnień…..

W moim maleńkim domu, jak już wspomniałam, były zaledwie dwie izby. W tej dużej, gdzie spali rodzice, wciąż stoją te same drewniane łóżka, a na nich  płasko ułożone puszyste pierzyny i wielgachne poduchy. Sienniki pachną świeżutkim sianem.„ To z tegorocznych zbiorów” – mówi ciocia, a ja  w tej samej chwili odgrzebuję w pamięci ten zapach sprzed lat i widzę, jak nieustannie toczyłam z rodzeństwem walkę o to, kto dostąpi zaszczytu spania u boku taty i mamy. Kto miał pecha-musiał spać w izbie, która nie była ogrzewana.

Nad łóżkiem, w tym samym miejscu co przed laty, wisi portret ślubny rodziców. Zdjęcie mocno retuszowane, ale bardzo bliskie memu sercu, bo zatrzymało w czasie chwilę szczęścia rodziców. Niestety, nie było dane jej  trwać, rodzice rozeszli się, gdy najmłodszy brat miał trzy, ja siedem, a najstarszy 13 lat. Ojciec był surowym ojcem, już na ślubnym zdjęciu widać tę surowość, natomiast mama wyglądała na oazę spokoju i piękna. Miała 18 lat, kiedy wychodziła za mąż, za wdowca z dwojgiem dzieci. Na głowie pełnej fantazyjnych loków miała koronkowy welon przepasany wiankiem mirtowym, co zgodnie z tradycją miało oznaczać, że wstępuje w związek małżeński jako niewinna panienka. Nigdy nie zapytałam mamy, czy za wiankiem mirtowym kryła się prawda…

W pokoju zachowało się duże lustro, w którym jako dziewczynka przeglądałam się i stroiłam  śmieszne miny. Lustro odbijało moje wydumane role, które próbowałam grać. Lubiłam te przebieranki  i udawanie to lekarza, to sklepowej, a czasem nawet zakonnicy. Byłam wtedy w swoim żywiole!

Na ścianach, tuż obok łóżka, nadal wiszą obrazy sakralne przed którymi odmawialiśmy każdego wieczoru pacierz. Z boku izby wciąż stoi ciężka trzydrzwiowa szafa, którą ojciec zamykał, a klucz chował w przedniej kieszeni spodni. Zawsze ciekawiło mnie, jakież to skarby skrywa, ale ojciec nikomu nie pozwalał tam zaglądać. Tylko czasami udawało się nam ukradkiem zerknąć przez dziurkę od klucza, ale nic poza ułożoną w kostkę pościelą, koszulami i ubraniem rodziców ojca nie odkryliśmy. A szkoda, bo lubiłam tajemnice…

Na jednej ze ścian wciąż stoi ten sam piec do którego przytulałam się, by ogrzać zmarznięte ręce i plecy, kiedy za oknem szalała śnieżyca. Nie do wiary, że jeszcze działa!                      Tuż za szafą mieści się okno, do którego od początku nie było dojścia, ponieważ drogę zagradzał  stolik z kwiatami, a na środku izby ciągle stoi kwadratowy stół z białym obrusem i czterema krzesłami. Na stole świecznik metalowy i krzyż z Chrystusem. Wspomnę jeszcze zimną  izbę, która była najbardziej ponurym pomieszczeniem. Mieściła w sobie stare, zawilgocone kanapy i dlatego mało kto lubił tam przebywać. Niewiele się pod tym względem zmieniło. Obydwie izby nadal przedziela sień wypełniona wiadrami, skrzyniami, workami, koszami na warzywa, owocami, węglem i odpadkami. Cioci to nie przeszkadza i nie chce niczego zmieniać. Mnie też to nie przeszkadza. Jakże by mogło, przecież to moje miejsce w którym żyłam…

Każdy ma swoją prawdę…

 

No cóż, lubię ten dom, który mnie wykołysał i wykarmił. Nieustannie do niego powracam i powracać będę jak długo to będzie możliwe, bo to ważne, by wciąż czuć oddech przeszłości.

Tutaj są moje korzenie i mimo tego, że nie mieszkam w nim od ponad 50 lat- to jednak miejsce to wciąż wiele dla mnie znaczy.

Jestem wdzięczna cioci za to, że uratowała NASZĄ CHAŁUPĘ od zapomnienia, a losowi, że wciąż pozwala mi na powroty do tych miejsc, których nigdy nie mam dość. Bo kiedy tu   jestem-cieszy mnie wszystko i chce mi się żyć. Wprawdzie krewni nie podzielają mojej fascynacji, to jednak nie przeszkadza mi wciąż przeżywać radość i podziwiać nawet to, co dla innych jest brzydkie.

„A co, u was nie ma ładnych widoków”?- pytają czasem miejscowi.

Dziś widzę, że w moich tęsknotach do lat w których chciałoby się być znowu dziewczynką nie jestem odosobniona. Wielu z nas emigrantów ubolewa, że jadąc do Polski nie zastają już swoich miejsc w takim stanie, jaki pozostawili. Żal im, tęsknią i przeglądają tylko fotografie.

Komentarze

komentarzy


Artykuł przeczytało 1 541 Czytelników
Pin It