Dla Zbyszka…

Rodzina

Ze zdziwieniem patrzyłam na księdza wyjmującego z teczki małe skórzane pudełko z miniaturowym świecznikiem na dwie świeczki i mała buteleczkę z olejem. „Zestaw ostatnie namaszczenie” – pomyślałam, zaskoczona, że przemysł zajmuje się produkcją takich przedmiotów.

Odmawiałam wraz z innymi w pokoju modlitwy – dawno nie używane, schowane w zakamarkach pamięci słowa – i myślałam o tym, że każdy ksiądz jest tylko urzędnikiem. Ten urzędnik nie zadał sobie nawet trudu, żeby zapamiętać twoje imię i kilkakrotnie podczas odmawiania modlitw patrzył najpierw na ciebie a potem na zebranych w pokoju z pewnym zażenowaniem i niemą prośbą o podpowiedź. „Brakuje tylko, żeby pożyczył ci szybkiego powrotu do zdrowia” pomyślałam – niestety i tego nie zabrakło. Dla niego cała ta absurdalna sytuacja to tylko jeden z terminów, zapisanych w rozliczeniu godzin pracy w rubryce „ostatnie namaszczenie” – wiek, adres, godzina.

Nie mogłam dłużej znieść tej atmosfery śmierci w twoim domu, wyszłam na spacer do niedaleko położonego parku i siedząc na ławce myślałam o tym jak różne były nasze drogi na emigracji – moja w Berlinie Zachodnim i twoja w Anglii. I o tym, że zawsze podczas różnych zawirowań życiowych mogłam wyciągnąć do ciebie rękę i poprosić o pomoc.

Przyjechałeś do Londynu jako 19-stolatek do ojca, którego znałeś tylko z fotografii i którego obraz coraz bardziej ci się zamazywał. On był jednym z tysięcy żołnierzy armii Andersa,   nie mogących po wojnie  wrócić do Polski, nie mówiąc już o powrocie do żony i dzieci w Wilnie.

Nie wiem jak wtedy wyglądało to miasto-moloch, mogę sobie tylko wyobrazić jak przerażony byłeś nieznanym językiem, ogromem Londynu i sytuacją rodzinną. Ojciec już odbierając was ze statku w Tilbury powiedział, że pomoże tobie i siostrze i że bądziecie z nim mieszkać, a „ona” (nigdy potem nie nazwał twojej matki inaczej) ma załatwioną pracę i mieszkanie gdzie indziej i zawiezie „ją” tam jeszcze dzisiaj. Zobaczyłeś w oczach matki zagubienie i strach – strach, który z latami zmienił się w chorobę psychiczną. Jeszcze tego samego wieczoru, po wspólnej kolacji, z której pamiętasz wściekłe spojrzenia ojca i milczenie przerywane tylko uwagą „Ale z was zrobili Rusków!” zawiózł matkę samochodem do nowego mieszkania.

Matka zamieszkała w wynajmowanym pokoju na Finchley Road, który przez następnych 26 lat stał się jej refugium. W miarę upływu lat zamieszkiwało w nim coraz więcej osób – zmarła przed wieloma laty matka, przyjaciółki z Wilna i głosy, które przemawiały do niej z radia, a później z telewizora.  Matka żyła w swoim własnym świecie – świat na zewnątrz składał się z drogi z pracy do domu i zakupów u Zyda, który miał sklepik na rogu  ulicy. Jej Londyn składał się z dwóch ulic na prawo i jednej na lewo.  Gdyby kiedykolwiek odważyła się pójść dalej, na pewno zgubiłaby się w bezmiarze domków podobnych do siebie jak dwie krople deszczu. W torebce zawsze nosiła kartkę z adresem i telefonem ojca, której nie musiała wyjąć ani razu przez 26 lat życia w Londynie.

Ojciec załatwił jej pracę w pracowni kapeluszy, wykonywanych na zlecenie dworu królowej. Matka była prawdziwą mistrzynią, nikt w całym zakładzie nie miał tyle cierpliwości do igły i nici co ona, przed dostarczeniem kapeluszy do Buckingham Palace były one poddawane jej inspekcji – znałazła każdy błąd, niechlujnie skrojony wzór, byle jakie wykończenie. Dzięki temu talentowi przepracowała tam 20 lat, nikomu w pracowni nie przeszkadzały jej podekscytowane rozmowy z nieistniejącymi osobami. Miłość  do męża i żal o to, że nie ma przy sobie dzieci, zastąpiła miłością do pieniędzy, wpadła w obsesję oszczędzania, gromadziła funty, pochowane w gotówce w kilku miejscach pokoiku na Finchley Road, nie udało ci się nigdy przekonać jej do założenia konta w banku. Co tydzień w sobotnie popołudnie wyjmowała pieniądze z różnych skrytek w pokoiku, liczyła je i  pokazywała wszystkim wyimaginowanym osobom, które z nią mieszkały. Przed przeprowadzeniem się do domu starców zaszyła swoje skarby w poduszkach, których prawie nigdy nie wypuszczała z rąk.

Tymczasem ty z siostrą zamieszkałeś w domku kupionym przez ojca na południu Londynu. Zadbał o was , znalazł ci pracę w zakładzie samochodowym. Dzięki życzliwemu właścicielowi – Polakowi wiele się mogłeś nauczyć i poznałeś kilku rówieśników. Zacząłeś chodzić na potańcówki do polskiego kościoła na Devonia Road i po roku miałeś już spore grono znajomych. Zacząłeś powoli uczyć  się angielskiego i zapuszczać korzenie w tym nowym miejscu. Twoje stosunki z ojcem poprawiły się od czasu kiedy przestałeś poruszać sprawę matki. Opowiedziałeś mu o przesłuchaniach przez KGB w Wilnie i o tym, że tylko jakimś cudem (nie wiedziałeś wtedy, że tym „cudem” była zapłacona przez ojca dziwnymi kanałami łapówka) udało wam się repatriować do Polski i uniknąć wywózki na Syberię. Od tej rozmowy ojciec zaglądał do matki częściej, kupował jej czasami coś do jedzenia albo jakiś kosmetyk. Swięta spędzaliście razem – ojciec, matka i dzieci – nieistniejąca rodzina, która przez kilka dni starała się zachowywać pozory normalności.

Zacząłeś poznawać świat ojca i jego podejście do życia. W czasie wojny został ciężko postrzelony przez Niemców i tygodniami walczył o życie. Przyjechał do Anglii bez jednej nerki i jako schorowany mężczyzna nie musiał przechodzić typowej dla byłych żołnierzy armii Andersa drogi – na nich czekały w Anglii najcięższe fizyczne prace w cementowiach, kopalniach i na polach. Ojcu udało się uzyskać rentę z Niemiec, dzięki której nie musiał pracować. Zył tak, jakby każdy dzień był  ostatnim dniem w jego życiu  – na początku Twojego pobytu w jego domu zachowywał jeszcze pozory, tylko czasami zostawiał was i wychodził wieczorami. W miarę upływu czasu zaczął opowiadać ci o wyścigach psów i pokerze, na których wygrywał i tracił duże pieniądze. „To tylko papier, zdrowia za to nie kupisz” – mówił, pożyczając nieraz od ciebie drobne sumy.

Nie opowiadał ci o kobietach, z którymi spędzał wieczory wolne od wyścigów. Prawdę o nich poznałeś porządkując zdjęcia po jego śmierci. Na jednym z nich uśmiechnęła się do ciebie śliczna, młoda kobieta trzymająca w ramionach niemowlę – „Your Francis”.

Ojciec zapoznał cię też ze światem polityki – podobnie jak dla tysięcy innych, mieszkających w Anglii byłych żołnierzy armii Andersa jedynym legalnym reprezentantem Polski był dla niego rząd w Londynie. Pilnie śledził nowe ustawy i komunikaty, publikowane w polskiej prasie. Dla ciebie, który do dnia przyjazdu do Londynu nie wiedziałeś nawet o istnieniu tego rządu z teczkami, ministerstwami i zmieniającymi się co kilka lat siedzibami – rządu bez kraju, wydawało się to na początku dziwne, momentami nawet śmieszne – nie wyrażałeś jednak przed ojcem swoich opinii bojąc się go zranić. Z latami przyzwyczaiłeś się do tej fikcji, a z upływem lat, spędzonych w Anglii, zacząłeś  się posługiwać się pełnym pogardy do „tymczasowych władz komunistycznych w Polsce językiem „Dziennika Polskiego”.

Matkę odwiedzałeś raz w tygodniu i nie mogłeś zaakceptować tego, co się z nią działo. Nieraz myślałeś ze złością o ludziach, którzy uciekają od życia. Bo ta jej choroba była dla ciebie, podobnie jak alkoholizm albo uzależnienie od narkotyków, tylko  tchórzostwem – ucieczką od realnego świata, pełnego rozczarowań i niespełnionych marzeń, zobowiązań, rachunków, zależności i rezygnacją z codziennej walki.  Po rozmowie z kilkoma polskimi lekarzami dowiedziałeś się, że jej choroba nie jest świadomym wyborem, a jedyną możliwą kuracją byłoby umieszczenie jej w szpitalu psychiatrychnym.

W miarę upływu lat coraz bardziej zacząłeś marzyć o założeniu własnej rodziny. Miłość, której tak bardzo szukałeś, przyszła do ciebie niespodziewanie w postaci zdjęcia, podsuniętego ci przez kolegę.  „Przyjechała tu do ciotki z Manchesteru i nie chce wracać do Polski” – to jedyna informacja, jaką otrzymałeś na temat kobiety, z którą spędziłeś potem pięćdziesiąt wspólnych lat. Na kopercie, w której było jej zdjęcie napisany był numer telefonu w Manchesterze i „Wiktoria – 19 lat”. W kilka miesięcy po pierwszym spotkaniu z Wiktorią zdecydowałeś się przedstawić ją matce. Niewielu rzeczy bałeś się tak bardzo jak tego spotkania. Kiedy po wyjściu z pokoiku na Finchley Road usłyszałeś „Przecież ona nic za to nie może” wiedziałeś już, że los się do ciebie uśmiechnął i poprosiłeś Wiktorię o rękę. Po kilku latach małżeństwa przeprowadziliście się do miasta, które w porównaniu z Londynem było i jest głęboką angielską prowincją.   Znalazłeś tam dobrze płatną pracę w fabryce samochodów i kolejne lata mijały na poznawaniu się,  oczekiwaniu na dzieci i spokoju.  Spokój ten zakłócały tylko stosunki z resztą rodziny. Ojciec zgadzał się z twoim wyborem i niecierpliwie czekał na  pojawienie się wnuków, ale matka nie potrafiła zaakceptować kobiety, która zabrała jej syna.  W tej walce popierała ją twoja siostra, która nie potrafiła zrozumieć i zaakceptować waszego szczęścia. Na szczęście spotykaliście się tylko  tylko dwa razy w miesiącu, no i na te przez wszystkich znienawidzone Swięta.

Kupiliście sobie mały domek – nazywałam go Domkiem Barbie, bo nie znam bardziej czystego i poukładanego domu. W salonie na widocznym miejscu wisiał łabądź z koroną – herb naszej rodziny, który twojemu ojcu otworzył drzwi na bankiety u Pani Generałowej i u członków Rządu, a tobie dawał w ciężkich chwilach złudzenie, że nie jesteś tylko prostym robotnikiem, że czeka cię lepsze życie, że pójdziesz na studia i będziesz wykonywał łatwiejszą i lepiej płatną pracę.

I w Twoim życiu nie zabrakło pytań bez odpowiedzi: Dlaczego dziewczyna, z którą chciałeś się związać zostawiła cię dla kolegi? Dlaczego właśnie ty nie miałeś ani ojca ani matki, tylko pozory rodziny? Dlaczego nie udało Ci się nauczyć dzieci dobrze mówić po polsku? Dlaczego dobry kolega – Anglik ukradł wymyślony przez ciebie patent i sprzedał za duże pieniądze jako swój? Dlaczego nie masz wnuków? Dlaczego synom nie zależało na skończeniu studiów? Dlaczego młodszy syn związał się ze starszą od siebie o piętnaście lat kobietą?

Wróciłam z parku do Domku Barbie, żeby przed powrotem do domu spędzić jeszcze trochę czasu z tobą. Rozmowa bardzo cię męczy, długo cię trzymam za rękę, chcę, żebyś wiedział, że jestem i że bardzo będzie mi ciebie brakowało. Razem z tobą odejdzie jeszcze dalej moje dzieciństwo, równocześnie cieszę się, że mimo tej potwornej, długiej choroby mogłeś ostatnie chwile spędzić w swoim domu,  z kobietą, która była miłością twojego życia, z dziećmi i przyjaciółmi.

To dobry bilans.

Joanna Trümner

Powyższy tekst po raz pierwszy  ukazał się na stronie Ewy Marii Slaskiej

http://ewamaria2013texts.wordpress.com

Komentarze

komentarzy


Artykuł przeczytało 1 679 Czytelników
Pin It