Pamięć ma zagadkowe sita, nie wszystko rejestruje, co by się chciało, a jeśli już, to chyba to, co trzeba i warto! Czasem dziwimy się, że wiele obrazów z przeszłości umyka nam z głowy bezpowrotnie, niektóre zaś pozostają na zawsze, jak na twardym dysku. Od czego to zależy, nie wiem? Opiszę tu jedno z tych zdarzeń, które wciąż wspominam, mimo iż minęło prawie czterdzieści lat.
Otóż, w latach 70 brakowało w Polsce mieszkań dla młodych małżeństw. Jeśli miało się szczęście, to mieszkało się kątem u rodziny albo wynajmowało kwaterę – tak się kiedyś mówiło.
W tym czasie byłam wysoko brzemienna, bez własnego lokum. Starałam się poprzez urząd miejski o mieszkanie komunalne, ba nawet byłam osobiście z wizytą u prezydenta. Od wodza miasta usłyszałam wiele gorzkich słów pod moim adresem, który kierując wzrok na mój brzuch, zrobił mi wykład o planowaniu sobie życia. Otrzymałam „genialną” radę, by najpierw starać się o mieszkanie i od tego są spółdzielnie mieszkaniowe , a dopiero potem planować dzieci”. Muszę przyznać, że urzędujący prezydent szybko mnie oświecił. „W takim razie, idąc tokiem takiego myślenia – dedukowałam głośno – miasto za kilkanaście lat będzie wyludnione, bo na mieszkanie czeka się 20 – 25 lat, a w wieku 40-45 lat dzieci się nie rodzą”. (Przynajmniej wtedy się nie rodziły). Prezydent już nie chciał słuchać dalszych wywodów, pokazał mi drzwi, na co zareagowałam, tak jak chciał, ale nim wyszłam na korytarz, na odchodne powiedziałam,” że w takim razie miastu nie będą potrzebne przedszkola, szkoły, nauczyciele, wychowawcy i wiele innych rzeczy…”.
Traf chciał, że znalazł się człowiek, niestety nadużywający alkoholu, który zaproponował, że nam odsprzeda swoje mieszkanie. Pieniądze pożyczyła rodzina, zamieszkałam zatem z mężem w lokalu, który, jak się później okazało, należał do milicji. „Właściciel” służbówki otrzymał od nas bardzo wysokie odstępne (właściwie był to wykup), skrywając przed nami fakt, że administratorem mieszkania była komenda wojewódzka. Informacja o nielegalnych lokatorach szybko rozeszła się wśród „życzliwych” sąsiadów, którzy poczuwali się do obowiązku zawiadomienia przełożonych o dokonanym przez nas przestępstwie. Na reakcje władz nie trzeba było długo czekać, otrzymaliśmy wezwanie do natychmiastowego opuszczenia lokalu.
Łatwo jednak nie chciałam się poddać, w końcu byliśmy tam zameldowani, mieszkaliśmy więc dalej, ale w ciągłym w stresie przed ewentualną eksmisją. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczniejsza, kiedy otrzymałam wezwanie do natychmiastowego osobistego wstawienia się w wydziale administracyjnym milicji. Tym razem nie mogłam zignorować wezwania i z brzuszkiem tuż… tuż… przed rozwiązaniem doczołgałam się pod właściwy adres. Pan urzędnik – milicjant wyższego stopnia nie chciał ode mnie żadnych wyjaśnień, natychmiast nakazał podwładnemu pisać na maszynie tzw. moje zobowiązanie o dobrowolnym opuszczeniu lokalu. No i pisał chłopina jota w jotę to, co szef dyktował: „niniejszym obecna tu KS urodzona… roku… w… nr dowodu osobistego… wyraża zgodę na opuszczenie nielegalnie zajętego mieszkania w ciągu 2 tygodni, w przeciwnym razie zostanie przymusowo eksmitowana do poprzedniego miejsca zamieszkania pod adresem…
– Gdzie Pani ostatnio była zameldowana? – pyta urzędnik.
– W dowodzie osobistym jest napisane, Dom Dziecka w S… – odpowiadam.
– W Domu Dziecka? – facet z wytrzeszczonymi oczyma zajrzał do dowodu, po czym zamilkł. Zapanowała cisza, która być może trwała z pięć minut, dla mnie… wieczność. Nagle patrzę, a urzędnik wyrywa kartkę z maszyny, drze na kawałki, wrzuca do kosza i wychodzi z pokoju.
Po jakimś czasie wraca z powrotem, podchodzi do mnie, odprowadza do drzwi mówiąc łamiącym nieco głosem:
– A teraz proszę iść do pokoju nr… i tam otrzyma pani przydział na to mieszkanie i proszę w sobie mieszkać tak długo, jak długo będę chciała.
Hmm… nie pamiętam, jaka była moja pierwsza reakcja, pewnie z wrażenia nawet nie podziękowałam.
Nie dowierzałam własnym oczom, że w ciągu kilku minut trzymałam w ręku przydział na mieszkanie, z którego miałam być eksmitowana na bruk. Ten dzień i ta dramatyczna chwila często powraca we wspomnieniach, ilekroć odwiedzam dzieci mieszkające w „moim” mieszkaniu. Bo kto by się spodziewał w tych czasach, że milicjant w komunistycznym kraju okazał się być człowiekiem? Podobnych ludzi na pewno można w życiu spotkać tylko… trzeba jednak mieć odrobinę szczęścia. Miałam wielkie „szczęście w nieszczęściu” i właśnie temu urzędnikowi z Opola z Komendy Wojewódzkiej z lat 70 poświęcam ten artykuł.
Komentarze


