Wielkomiejskie dzieciństwo

Małgorzata Śniadecka

Cykl wspomnieniowy: powroty do korzeni

Jestem typowym dzieckiem wielkomiejskim. Moje dzieciństwo spędziłam wprawdzie nie wśród wieżowców i szarych blokowisk, ale był asfalt, wybetonowany kawałek wokół śmietnika, przy trzepaku. Tutaj się spotykaliśmy. Dzieci z podwórka. Dziewczynki robiły sztuczki na trzepaku, skakały na skakance czy przez gumę zabraną mamie ze skrzyneczki na nici i guziki. Chłopcy mieli swoje zabawy, nieraz graliśmy wspólnie (ale to już potem, jak podrastaliśmy). Był też kawałek zieleni. Piękne rozłożyste drzewo, a pod nim ławka. Drzewo dawało latem cień. Wiosna, latem i jesienią siedzieliśmy pod nim do godzin wieczornych, rozmawiając i śmiejąc się do rozpuku. Mama zawołała na kolacje, wiec trzeba się było pożegnać. Chłopcy późnym wieczorem łapali w butelkę chrabąszcze. Mieliśmy wspaniałego dozorce (potem nazywał się gospodarzem domu). Zimą robił nam na podwórku lodowisko. Nikt się nie bał, że nie ma odpowiedniego ubezpieczenia i nie wolno nic robić co nie wpisane było w regulamin. Mieszkaliśmy w trzypiętrowym domu.

Mama wspominała, że kiedy się wprowadzaliśmy (rok 1960) wypominała ojcu, że sprowadził nas na wieś. Pasły się tu wtedy jeszcze krowy, wokół były łąki. Przed oknami od strony podwórka dozorca sadził co rok piękne kwiaty. Były kolorowe, pszczoły chętnie na nich siadały. Pamiętam, że któregoś roku przyjechali z gazety i robili zdjęcia tym rabatkom. Nasz budynek wyróżniony został jako oaza zieleni. Od strony ulicy dom posiadał małe ogródki. Lokatorzy na parterze starali się jak najpiękniej obsadzić swoją małą posiadłość ziemską. Czego tam nie było. Kwiatki, owoce, warzywka, roślinki. Dzisiaj te grządki nadal istnieją. W większości są w nich kwiatki, trawka i małe drzewka. Ten kawałek zieleni wspaniale oddziela budynek od ulicy (dzisiaj bardzo ruchliwej, prowadzącej na lotnisko i do galerii handlowej). Niedaleko jest zajezdnia autobusowa i tramwajowa, więc rano słychać ruch uliczny. Ale tramwaje i autobusy są dzisiaj nie takie głośne jak za mojej młodości. Bardziej słychać szum samochodów, ale ten wieczorem staje się mniej dokuczliwy. Kiedy dozorca zrobił nam zimą lodowisko, mieliśmy sportowe zajęcie. Kiedy zmarzliśmy chodziliśmy się grzać przy kaloryferze na klatce schodowej. Bywali lokatorzy, którzy nas przeganiali. Nie byliśmy zbyt cicho, a łyżwy stukały po chodniku. Dzisiaj klatki są zamykane, są domofony. Na budynku pojawiła się tabliczka zabraniająca gry w piłkę.

Za mojej młodości biegaliśmy tu z piłką, jeździliśmy na wrotkach. Dlatego cieszyliśmy się, że zamiast ziemi i trawy był beton, po którym się świetnie biegało. W pewnym roku zlikwidowano drabinki, bo jakieś dziecko złamało sobie rękę spadając na beton. Niedaleko założony został Ogródek Jordanowski. Był (i jest do dzisiaj) świetnie zagospodarowany, ma nawet małe zaplecze pod dachem. Ale nasi rodzice woleli, żebyśmy bawili się niedaleko domu, bo mieli nas na oku. Nam też nie bardzo chciało się iść 10 minut. Aczkolwiek zima była tam mała górka do zjeżdżania na sankach i ogrodzone boisko sportowe. Do szkoły podstawowej chodziłam przez podwórko. Chłopcy zrobili dziurę w płocie i można było skorzystać ze skrótu. Ale ja zawsze grzecznie chodziłam chodnikiem dookoła. Do dzisiaj mi to pozostało, że raczej nie korzystam ze skrótów przez trawę lub między blokami. Po drodze do szkoły spotykaliśmy wilczura, który obwąchiwał nasze worki z kapciami. Pies był niegroźny, spokojny, ale ja się mimo wszystko bałam. Do dzisiaj raczej nie głaszczę żadnego psa, a duże omijam szerokim łukiem. Kiedy powstały Szkoły Tysiąclecia, przeniesiono nas z pobliskiej szkoły do nowoczesnej oddalonej 4 przystanki autobusowe od miejsca zamieszkania. Latem przechodziliśmy koło ogródków działkowych. Jak tam było pięknie. Rosły drzewa owocowe, pachniał jaśmin i róże. Zimą (wtedy zimy bywały naprawdę ostre) prosiliśmy kierowcę autobusu, czy zabrałby nas bez biletu do szkoły. Nie każdy się zgadzał, ale często trasę udawało nam się pokonać autobusem. Była też druga trasa, którą mogliśmy dotrzeć do szkoły. Obok domków jednorodzinnych. Ta droga też była przyjemna. Przy jednym z  ogródków zatrzymywaliśmy się, aby chwilę postać przy ogromnym bernardynie. Do szkoły średniej chodziłam blisko domu. Jak ja się cieszę, że do dzisiaj niewiele w tej okolicy się zmieniło. Budynki są poodnawiane, ulice poprawione, tramwaje i autobusy nowocześniejsze, samochody większe, wokół hulajnogi elektryczne i rowery. Nie ma już na szczęście słupów elektrycznych, które zawsze nam przeszkadzały. Ale wszystkie miejsca mojej młodości dalej te miejsca istnieją. Odwiedzam je, kiedy jestem u mamy, która nadal mieszka w budynku, w którym spędziłam swoje dzieciństwo i młodość.

Krótko jeszcze moje wspomnienia z pobytu na wsi. Moja mama jest z Warszawy, a tata ze wsi podkrakowskiej. Ojciec przyjechał do Warszawy jako młody chłopak, tu poznał przyszłą żonę i założył rodzinę. Ale staraliśmy się raz w roku latem odwiedzać rodzinę ojca na wsi. Mieszkała tam jego siostra z rodziną. Ciocia miała trójkę dzieci, z którymi spędzaliśmy wakacje. Chodziliśmy do lasu na grzyby, niedaleko były jeżyny, które zbieraliśmy na pierogi. Wspominam z niechęcią kolce, o które kaleczyliśmy się przy zbieraniu owoców. Nieraz mieliśmy problemy z powrotem do domu cioci, bo w lesie zgubiliśmy drogę. Pomagaliśmy też przy żniwach. Ale ja z bratem zawsze mieliśmy problemy z chodzeniem po rżysku. Dzieci ze wsi biegały boso, a my z bratem zawsze w butach, a mimo to mieliśmy podrapane nogi. Głównym ekwipunkiem zabieranym z domu był plaster i lep na muchy. Przed wyjazdem na wieś zawsze przypominaliśmy mamie, żeby zabrała dużo lepów na muchy. Zakładaliśmy je na wsi w kuchni i codziennie patrzyliśmy ile much się przylepiło. Dzieciom ze wsi muchy nie przeszkadzały. Ja bałam się nawet kury, nie mówiąc o indykach. Omijałam z daleka krowy i konie. Nie podchodziłam do kaczek, gęsi i łabędzi. Pozostało mi to do dzisiaj. Opędzam sie od much, komarów, pszczół i ós. Kiedy spojrzy na mnie krowa, odwracam wzrok i staram się jej zejść z drogi. Nie zbliżam się do owcy i kozy. Chyba że stoją za ogrodzeniem. Z rozrzewnieniem wspominam smak ciasta pieczonego w niedzielę przez ciocie. Było takie pachnące, z jabłkami z ogrodu lub jagodami z lasu. Tylko mama się denerwowała, że nam dzieciom lepiej smakuje wiejski placek zrobiony na szybko na jednym jajku, a w domu nie chcemy jeść ciasta upieczonego na 6 jajkach z dodatkiem bakalii. Nie da się zapomnieć jazdy konnej bryczką po wyboistym terenie. Jak wspaniale było przechylać się z prawej strony na lewą. Trzeba było się mocno trzymać, bo można było spaść z wozu. Dzisiaj z dworca do wsi prowadzi wyasfaltowana droga, wszędzie piękne domy, sady i ogródki.

Do dzisiaj pozostałam typowym dzieckiem (już niestety nie dzieckiem) wielkomiejskim. Lubię spędzać czas w metropoliach. Aczkolwiek chętnie idę do parku. Ale cieszę się, że trawka równo przycięta, dróżka wyrównana, ławeczka zadbana. W dalszym ciągu uciekam przed owadami, oganiam się od much a nawet motyli i ważek. Lubię spędzać czas nad wodą. Ale wolę stanowczo, gdy to jest teren strzeżony, basen i jakuzzi. Potem prysznic, umywalnia. Po odpoczynku mała przekąska podana w barze i kawka z filiżanki. Do mieszkania lubię wracać tramwajem lub metrem. Odwiedzam nieraz centra handlowe tylko po to, by poczuć zgiełk wielkomiejski. Nie straszny mi jest tłum ludzi. W mieście czuję się jak ryba w wodzie.

Małgorzata z Warszawy, obecnie w Berlinie

 

 

 

 

 

 

Komentarze

komentarzy


Artykuł przeczytało 1 418 Czytelników
Pin It